Uczestniczyłem w kilku spotkaniach wyborczych z różnymi kandydatami do najwyższego zaszczytu w państwie. Widzę ile jest w ludziach nadziei na normalność, która wreszcie może się przybliży - choćby względną.
Patrzę na wiece głównych kandydatów. Z jednej strony Komorowski i ludzie, którzy liczą chyba głównie na to, że będzie jak jest i całą nadzieje pokładają w jakimś wydumanym przez siebie status quo i tym, że PIS nie dojdzie do władzy. Nie wierzą, z tego co widzę specjalnie z to, że będzie lepiej od tego ich wyboru komukolwiek, ale że nie będzie im po prostu od tego gorzej.
Z drugiej strony patrzę jak ludzie witają Dudę - jest w tym jednak więcej entuzjazmu i nadziei na dobre zmiany i wyrwanie się z zakletego kręgu polskiej niemocy i niemoty, okraszonej dotacjami i rozwojem na publiczny kredyt.
Nie przeceniam faktycznej roli prezydenta w Polsce, ale wymiar duchowy tego jest ogromny.
Widzę to - nadzieje, ale nie na trwanie, tylko pójście do przodu - i nie umiem sobie wyobrazić, że po II turze, ci ludzie mieliby się smucić, a Dukaczewski i "Czerscy"- którzy mojemu krajowi (mi, mojej żonie, dzieciom, dalszej rodzinie) dobrze nie życzą, mieliby znów otwierać szampana i mówić: "pokonaliśmy was, tym razem w imię zgody i bezpieczeństwa" . Co wyszło z "polityki miłości" - wiem już i wolę jednak szczerą nienawiść.
Nie można więc tego zmarnować.