piątek, 22 sierpnia 2014

Kryć się! Czy ze Brukseli nadleciał próbny balon?

Gruchnęła w sieci wiadomość, że nasz dobrodziej największy, Komisja Europejska, chce zrobić dobrze pracownikom w tych krajach gdzie podniesiono niedawno wiek emerytalny do 67 lub więcej lat. Według przygotowywanej rzekomo dyrektywy, w krajach gdzie wiek emerytalny ustalono na powyżej 67 lat, roczny wymiar urlopu wypoczynkowego pracowników miałby wynosić min. 37 dni, a tam gdzie 67 lat - 35 dni, czyli o 9 dni więcej niż obecnie obowiązuje w Polsce.

Ale bez nerwów! Informacja została szybko zdementowana przez wysokich rangą przedstawicieli Komisji Europejskiej, takimi słowy:
Aktualne prawo unijne upoważnia pracowników do minimum czterech tygodni urlopu rocznie. Nie ma też związku między prawem do urlopu, a wiekiem emerytalnym - napisał rzecznik KE w Polsce, powołując się na Laszlo Andora, komisarza ds. zatrudnienia, choć nie wykluczył, że w przyszłości KE może zająć się tą sprawą. link
Dziwnie czuję się tym słowami nieuspokojony, bowiem jeśli nie jest to wytwór sezonu ogórkowego, który w tym roku był obfity, to może to być próbnym balonem wysłanym do nas z Brukseli.

Balon czy nie balon - arcyciekawa i "arcybolesna"(R) jest reakcja internetu na ten pomysł - ludzie się mocno podzielili sądząc z licznych komentarzy np. tutaj O zgrozo! - wielu z pomysłu się cieszy, co potwierdza, że ssanie na populizm w narodzie nie umarło i ma się dobrze. To świetna perspektywa... dla rządzących.

Jak wyglądałoby to z mojej perspektywy - przedsiębiorcy nie zatrudniającego (jeszcze?) pracowników

Im mniej państwo nam gwarantuje - tym lepiej, wszystkie te gwarancje są i tak ostatecznie na nasz koszt - jednych kosztem drugich i w końcu, nas samych. Takich mikroprzedsiębiorców jak ja, niezatrudniających jeszcze pracowników, jest w Polsce ok. 2,5 miliona. Osobiście o 7 tygodniach urlopu w roku, to mogę sobie w praktyce co najwyżej jedynie pomarzyć: mało, że nie zarobiłbym w tym czasie, to ZUS trzeba zapłacić, pogodzić się z częściowym wypadnięciem z rynku, a potem odrabiać straty. Nic więc, jak tylko urlopować się na potęgę!

Wyobraźmy sobie, że chciałbym zatrudnić pierwszych pracowników, w liczbie 2 - niezbędnie mi potrzebnych, nie do reprezentacji tylko do pracy. Jeśli nie będą mi potrzebni i wymiernie pożyteczni, to nigdy ich nie zatrudnię - taka jest moja bezduszna kapitalistyczna logika.

Jaką firmą musiałbym być, co robić, czym handlować i jak zorganizować pracę, aby było mnie stać na zapłatę pensji dwóm osobom za 70 dni kiedy urlopują? Nie licząc ich innych nieobecności, w czasie których ktoś by musiał też ich pracę wykonać. Ja sam? - przez min 70dni w roku i to tych, kiedy sam chciałbym pewnie odpocząć, jako człowiek rodzinny? Zatrudnić zastępstwo można! - ale zastępstwo trzeba wdrożyć do pracy (na 2 tygodnie się nie opłaca) i trzeba jemu zapłacić - oczywiście nie na "umową śmieciową". Efekt - przedsiębiorca musiałby zapłacić co najmniej podwójnie za 70 słodkich dni urlopu swoich dwóch pracowników, albo przez te 70 dni pracować... nawet potrójnie. Genialny koncept!

Nie mówiąc o tym, że aby zapłacić pracownikowi 2tys. na rękę, w Polsce pracodawca musi wydać na to prawie 3,5tys... Ale to stara śpiewka i malkontenctwo przecież. Tak się nie godzi.

Ale może nie ma się w ogóle czym przejmować, bo ewidentnie szkodliwy dla pracodawców i w następstwie dla pracowników (o tak! wszystko co szkodzi pracodawcom, szkodzi też ich pracownikom - uwierzcie!) pomysł jednak nie przejdzie i państwo będzie nadal nam sprzyjać ze wszystkich swoich sił? :)

Skoro całe zamieszanie może być balonem próbnym, to wrzuciłem swoje 5 groszy - głownie z myślą o tych, którzy trwają w zachwycie nad geniuszem różnych komisarzy. I jeszcze dodam dla tych, których ten potencjalny balon zachwycił: czy ktoś policzył o ile spadły by w efekcie pensje a o ile  musiały by wyrosnąć podatki, z których sfinansowano by zatrudnienie dodatkowych urzędników, którzy też będą mieć więcej urlopu, a ktoś by musiał ich zastąpić - jako, że są niezbędni


Nie dziwmy się, że jest jak jest, skoro uważany, że to państwo czy UE nam coś daje, gwarantuje i zapewnia, bo ono ma i może nam dać tylko tyle ile my jemu "damy".

czwartek, 21 sierpnia 2014

Zintegrowany Informator Pacjenta i jego drobna wada: o wszystkim ci przypomni :)

Zostałem właśnie szczęśliwym posiadaczem dostępu do Zitegrowanego Informatora Pacjenta i przy okazji muszą, po prostu muszę, pochwalić pewnego młodego urzędnika NFZ Zielona Góra.
Poszedłem tam w zupełnie innej niż ZIP sprawie - z problemem ubezpieczeniowym. I wiecie co? Cała rozmowa między mną a owym urzędnikiem sprowadziła się do tego, że to nie ja mam jednak problem, tylko NFZ. Że to nie mnie boli, tylko coś niedomaga w systemie. Urzędnik pomógł - napisał za mnie - pismo do ZUS, wysłał zapytanie ePUAPem... 

Szok! Po raz pierwszy poczułem się nie jak petent, a jak KLIENT instytucji publicznej, która ma służyć. To tyle. Duży PLUS!

Ale co było dalej! Zalogowałem się do ZIP iiii....mi się niestety wszystko dokładnie przypomniało sprzed 6 lat (poz. 2)... Ale to już nic wspólnego z owym urzędnikiem przecież nie ma - chciał dobrze i tak jemu wyszło :) I niech wszystkim tak wychodzi!


Zwłaszcza wolność obliguje do myślenia

Po lekturze dwóch artykułów (jednego naukowego z 2004 oraz drugiego na blogu w USA z tego roku), dochodzę do przekonania, że do zbanowanych przez moją firmę klientów dołączą firmy farmaceutyczne, jako główni domniemani dobrodzieje, a w istocie główni szkodnicy ludzkiego zdrowia. Czy tylko równie łatwo jak przestać mieć takich klientów, będzie przestać być ich klientem? Oby! I oby chcieli świadomie pomagać w tym lekarze - co nie jest wcale oczywiste.

Marketing - w dobie totalnego kłamstwa i wciskania ludziom kitu, powinien być szczególnie odpowiedzialną profesją. Tak myślę i tego się będę trzymał, choć mam wrażenie, że profesja ta i tak może wkrótce stać się najbardziej znienawidzoną przez ludzi, bo coraz mniej (jeśli w ogóle kiedykolwiek) służy człowiekowi i korzystnemu (w porównywalnym stopniu dla sprzedawcy i kupującego) zaspokajaniu RZECZYWISTYCH POTRZEB człowieka, poprzez oferowane produkty czy usługi.

Krótki wycinek na temat marketingu w przemyśle farmaceutycznym, ze wspomnianego artykułu naukowego (cytowanego w innych pracach naukowych już ponad 100 razy), który mam zamiar przetłumaczyć na j.polski w całości niebawem. Nie znalazłem polskiej wersji, a warto by aby zapoznali się z nim, tak zjadacze tabletek jak i lekarze, często chętnie uczący się medycyny od reprezentantów medycznych.


Jak potoczyły się losy autorki tej pracy- nie wiem. Że spadła na nią za ten artykuł ostra krytyka - niewątpliwie. Dzięki ogromnym wydatkom przemysł farmaceutyczny ma wpływy wszędzie. Dość powiedzieć, że w Waszyngtonie zarejestrowanych jest obecnie ok. 1 300 lobbystów branży farmaceutycznej, a wydatki tej branży w latach 1998-2012 na lobbing - te oficjalne - to $2,6mld, (zaraz przed branżą ubezpieczeniową, z kwotą $1,8mld). Udokumentowany jest wpływ lobbystów na finalny kształt setek zapisów prawnych - korzystnych rzecz jasna, dla reprezentowanych przez nich branży. I mówimy cały czas o USA - demokracji stawianej przez wielu za wzorzec.

Obserwując realia polskie, sytuacja wygląda bardzo podobnie i zmierzamy w tym samym kierunku - tak na rynku reklamy (już dziś główni reklamodawcy wielu czołowych mediów to firmy farmaceutyczne, a potem długo, długo nikt...). Tak samo jak zresztą w kwestii świadomości przeciętnego człowieka, że na wszystko od pryszcza, przez zaparcie po brak satysfakcji z życia seksualnego - jest tableteczka, kropeleczki, magiczny plasterek czy maść. Czy szczepioneczka...

Szczepionki to także produkty farmaceutyczne, choć ponadprzeciętnie uprzywilejowane, tak w naszej świadomości (na skutek w ogromnej mierze nie tyle nowych odkryć naukowych co działań marketingowych) i w polskim prawie (wskutek lobbingu). Przytoczę tu zapisy pewnej ważnej ustawy - wnioski zostawię czytelnikom:


Nie jestem i nigdy nie byłem przeciwnikiem naukowości szczepień i nie podważam naukowych zasad immunologii. Nie oznacza to jednak, że wszystko związane ze szczepieniami, jak:
  • ich hurtowa obowiązkowość - nawet w odniesieniu do chorób, z których leczeniem medycyna dawała sobie radę już w latach 50-tych XXw.
  • pozorność oceny stanu zdrowia kwalifikującej do szczepienia - ograniczanie oceny stanu zdrowia do subiektywnego wywiadu (z dorosłym lub dorosłym-rodzicem dziecka), 
  • ilość szczepień, częstotliwość, kumulacja
  • każdy - samodzielnie potencjalnie toksyczny składnik preparatu szczepionkowego, 
  • wiek (liczony w minutach!) kiedy podaje się człowiekowi pierwsze "niezbędne" szczepienia
  • brak odpowiedzialności państwa czy producenta preparatu za jego skutki uboczne
  • brak jasnej ścieżki prawnej i procedur w dochodzeniu swoich praw przez poszkodowanego pacjenta - ich naprawdę nie brakuje
  • brak wiarygodnego i dostępnego publicznie systemu ewidencji niepożądanych odczynów poszczepiennych w Polsce - w USA wskutek nacisku pacjentów taka baza się pojawiła i jest bezcennym źródłem wiedzy o skutkach ubocznych masowych szczepień, także dla celów naukowych. O istnieniu takiej bazy, jak wynika z kilku wypowiedzi medialnych, nie mają pojęcia polscy naukowcy (np. prof. Lidia Brydiak z PZH - zafascynowana pięknem wirusa grypy, która bardzo chętnie odwołuje się do osiągnięć amerykańskich przy każdej możliwej okazji) odpowiedzialni za bezpieczeństwo zdrowotne polskiego społeczeństwa
  • wiele innych ważnych czynników
Czy to wszystko nie podlega żadnej dyskusji i jest do zaakceptowania jak jest, bo tak jest! Wolni ludzie tak nie postępują - nie milczą, zadają pytania i dociekają, w celu znalezienia prawdy i optymalnych rozwiązań, które można uznać za dobre. Tak się dokonywał i dokonuje postęp - rozpoczynając od zakwestionowanie stanu rzeczy, który jest i uznanie go za nieodpowiedni, zły czy niedopuszczalny, a potem dopiero, próbę jego zmiany.

No to jeszcze na koniec drobiazg jaki przytrafił mi się wczoraj za polecenie książki Andreasa Moritza "Szczepienia pełne kłamstw. Szokująca prawda o farmaceutycznych praktykach.". Książki, która pomimo sensacyjnie brzmiącego tytułu, poważnie i rzeczowo traktuje omawiany temat. Widocznie zbyt rzeczowo, dla przeciętnego adresata farmaceutycznych kampanii marketingowych, które są dla niego jedynym miarodajnym źródłem informacji:

Śmiałego wezwania nie poprzedziła zresztą żadna dyskusja - nie licząc tej o moich przymiotach osobistych.

Jako, że Pan Byczkiewicz mieni się społecznikiem i wolnościowcem-libertarianinem, mam dla niego krótkie słowa: zwłaszcza bycie społecznikiem i wolnościowcem obliguje do myślenia - tylko od niewolników się tego nie wymaga.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Jezus nauczał nie tylko o nadstawianiu drugiego policzka i miłości nieprzyjaciół, a jednak...

... zwalczający chrześcijaństwo oczekują od nas najczęściej właśnie tylko tego, że umiejętnie nadstawimy im drugi policzek, pełni miłości i pokory. 

Tego, że im z tej samej miłości i pokorze powiemy, kto jest Drogą, Prawdą i Życiem - tego nie oczekują, a czasem zabraniają. To w każdym razie dla nich jest śmiechem: przecież dróg jest wiele, prawdy względne a życie - jest a potem go już nie ma. Tak odpowiadają na Ewangelię.
Tymczasem chodzi przecież o tę samą naukę, tego samego Boga, który kazał kochać zwłaszcza nieprzyjaciół, ale co ważniejsze: tak umiłował świat, że Syna swego - Jezusa -  dał, aby kaźdy kto w Niego wierzy, nie umarł, ale miał życie wieczne. 

Nie traktujmy i nie pozwólmy traktować innym Boga tak wybiórczo!

czwartek, 14 sierpnia 2014

Pomijając to, że dziś śniły mi się białe Kamazy...


Witam Was gorąco! 

Witam w krainie absurdu. Krainie, której historię i teraźniejszość tyloma zmyślnymi sposobami próbuje się nam Polakom obrzydzić i deprecjonować. W kraju zamieszania, gdzie nie wiesz ani kto, ani za co, ani za ile ci dziś przywali. Jakiemu to prawu nie sprzeniewierzasz i jakiego przepisu nie naruszasz - żyjąc! 

W kraju gdzie co rusz jakaś gazeta, z pełną troski życzliwością, obnaży i zanalizuje jakąś naszą immanentną narodową przywarę, odwieczny problem naszej zbiorowej świadomości, z którym nie możemy, nie umiemy i nie chcemy sobie poradzić. No cóż - rolą obcych mediów nie jest to, aby wprawiać nas w dobry nastrój i wzbudzać w nas dumę z bycia Polakami. Im mniej w naszych skrzydłach i ogonach piór, tym lepiej dla innych! Im częściej i dłużej leżymy na ziemi lub na kolanach - tym dla innych pożyteczniej.


Nie jest to także rolą aparatu Państwa byśmy czuli się dobrze, na co wskazuje wiele działań - tak w obecnej polityce wewnętrznej czy międzynarodowej, polityce gospodarczej, historycznej (o ile takie mamy) czy np. w wymiarze sprawiedliwości - działań mających charakter jawnego sabotażu zwyczajnej NORMALNOŚCI. 

Długo można by wymieniać decyzje i stojące za nimi kłamstwa mające je usprawiedliwiać, jawnie szkodzące naszemu krajowi wewnętrznie jak na arenie międzynarodowej, Szkodliwe dla poczucia sprawiedliwości wśród Polaków, ich żywotnemu interesowi ekonomicznemu, poczuciu stabilizacji czy przekonaniu o tym, że sprawy idą we właściwym kierunku. Tych, którzy marność, absurdalność i krótkowzroczność wielu takich decyzji widzą, wskazując jednocześnie pożądane rozwiązania, stygmatyzuje się, nazywa się malkontentami, czy nieudacznikami. Bo tak łatwiej - dzielić i rządzić.

Poniżej przykład - drobny, trywialny, pierwszy z brzegu i świeży. Pod nim krótka konkluzja.

Masz posesję a na posesji przyczepę? To znaczy, że dokonałeś samowoli budowlanej. I może to skutkować karą. Tak orzekł Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie. I choć właściciel mógłby przyczepę po prostu odwieźć kilka metrów dalej, na parking, sąd na to nie pozwolił. Jak pisze Dziennik Gazeta Prawna:
Sprawa dotyczyła zleconej przez burmistrza kontroli domku letniskowego. Przeprowadził ją powiatowy inspektor nadzoru budowlanego, który orzekł, iż obiektem tym jest przyczepa. Postawiono ją jednak na betonowych blokach oraz otoczono drewnianą palisadą. Przyczepa nie posiadała żadnych instalacji ani nie była związana z trwale z gruntem. Uznano więc, że jest to obiekt tymczasowy, na budowę którego wymagane było zgłoszenie (którego nie dokonano).
Prowadząc sprawę stwierdzono, że obiekt został zlokalizowany na terenach, na których zgodnie z ustaleniami obowiązującego planu zagospodarowania przestrzennego zakazuje się miedzy innymi nowej zabudowy letniskowej oraz przekształcania tej istniejącej w zabudowę mieszkaniową lub zagrodową. Co więcej, obiekt położony został za blisko granicy z sąsiednią działką. Z tych powodów nakazano jego rozbiórkę.
Sam fakt, że aparat państwa angażuje swój majestat i nasze, podatników pieniądze, w kontrolę stojącej na betonowej podstawie przyczepy, woła o pomstę do nieba! Co gorsza, przyjęta w orzeczeniach urzędników i stanowiących wcześniej dla nich "prawo" metoda sabotażu zdrowego rozsądku - woła o pomstę drugą!

Wszystko to nie po to, aby żyło się lepiej, tylko aby nikt nie miał pewności, co jest normalne, sprawiedliwe, zgodne z prawem, a co nie jest, w efekcie spychając ludzi spod znaku Białego Orła, w zniechęcenie, bierność i marazm. I tak już od lat. Odkąd pamiętam: ustawiczne reformy, przemiany i zmiany oraz ci, dzielnie biorący na klatę odpowiedzialność za ich powodzenie - odpowiedzialność nie wiążącą się nigdy z żadną odpowiedzialnością.

Nic zatem dziwnego, że prowadzone od lat (właściwie od 1992 roku), na tak wielu płaszczyznach działania, zgodne wprawdzie z prawem - zgodnym zawsze z potrzebą chwili, ale tak jawnie szydzące ze zdrowego rozsądku i poczucia sprawiedliwości, doprowadziły do tego, że wcale nie mało Polaków czeka obecnie na Putina i jego porządki, jak na wybawienie - upatruje w zewnętrznej ingerencji, szansę na normalność.

Osobiście uważam, że mamy szansę być normalnym, silnym i stabilnym krajem, z tym potencjałem, wiedzą i zasobami, które już posiadamy. Sami, bez żadnego ziemskiego protektora. Musimy tylko stanąć wreszcie na ziemi, sprzeciwić się złu oraz jego namiestnikom udającym panów i nazywać sprawy po imieniu, jakimi są!

Dopóki to się nie zmieni, za sukces rządzących będzie uchodziło podniesienie założonych przez nich wcześniej szlabanów na A4, a za spontaniczną pomoc humanitarną, 280 wymalowanych na biało Kamazów...

piątek, 8 sierpnia 2014

Suwerenne, demokratyczne, świeckie państwo prawa urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej... wśród marnotrawców

Duchowni, którym Wyborcza i inni zatroskani losem państwa wyliczają ile to zarabiają na państwowym, powinni czym prędzej dołączyć do rad nadzorczych w spółkach Skarbu Państwa albo komunalnych. Zarabia (choć to słowo jest tu dyskusyjne!) się nie gorzej, odpowiedzialności nie ma praktycznie żadnej, na zarządzaniu czy ekonomii znać się za bardzo nie trzeba - tylko urzędowy papier trzeba mieć, że się jednak zna. Więcej się radach naradza niż nadzoruje. A 5 tysięcy można przytulić? Można!

Dołączenie do sporej rzeszy kilkudziesięciu tysięcy cerberów publicznego grosza przez kilkuset kapelanów, księży, wikariuszy, popów, pastorów, sióstr sprawi, że znikną w tłumie. Choć niestety - w tłumie w większości marnotrawców!

Dariusz Rosati, zeznając niedawno w sprawie przeciwko zarządowi Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej (WGI), opisywał, na czym polegała jego praca w radzie nadzorczej zależnego WGI TFI.
— Na niczym. Spotykaliśmy się raz na kilka miesięcy, żeby się dowiedzieć, czy wniosek o utworzenie funduszu zyskał akceptację władz. Spółka nie funkcjonowała.
Dobrze, że choć pensja członka rady wpływała regularnie - inaczej pewnie Rosati by rzucił tę katorgę nic nie robienia. Wtóruje mu z równie rozbrajającą szczerością prof. Witold Orłowski, który zasiadał w tej samej radzie, z tym że poszerza to o konkluzję natury ogólnej, że konstrukcja rad nadzorczych w Polsce nie daje gwarancji, że spółka działa prawidłowo, bo rada nie ma zbyt wielu uprawnień, mając często wgląd tylko w publicznie dostępne dane spółki.

Ktoś jednak taką konstrukcję stworzył i ktoś ją prawnie sankcjonuje, bo to najlepsza konstrukcja dla politycznej przechowalni. Brać pieniądze za pracę i posługę jako duchowny - oj nie, to grzech w nowoczesnym tolerancyjnym państwie świeckim. Co innego brać pieniądze za niemoc i nierobienie niczego, ale za to za bycie namaszczonym, zgodnie z literą Kodeksu Handlowego - to zupełnie co innego?

Szkoda, że pieniądze te same!

niedziela, 3 sierpnia 2014

Ewangelia zatracenia Lemańskiego

Lemański, występujący w roli anioła światłości to smutna historia. Przyjmowanie jego "ewangelii" to gwarancja pogorszonego stanu a Jezus w niej to po prostu cool facet, który pojedzie z Tobą na festiwal, przyjara skręta, zaasystuje przy aborcji czy wesprze eutanazję cierpiącego rodzica... To obraz cool-Jezusa, który ten człowiek utrwala. W tym obrazie wiara nie występuje, chyba że wiara w swoją osobistą nieomylność i przekonanie o trafności każdego swojego wyboru!

A gdzie w tym prawda? Gdzie twarda nauka o grzechu, pokucie, wyzwalającej miłości Boga Ojca, który za każdego z nas położył życie swojego Syna, o przemianie życia która w każdym z nas musi się dokonać abyśmy stali się przyjaciółmi Jezusa? Tego brak, o tym cisza.
Gdzie wreszcie mowa o podążaniu za Jezusem, tym codziennym, szukaniu Jego woli, podnoszeniu się z Nim za rękę ze swoich upadków? Tego też brak.

Zostają tylko bajeczki, wygodne dla człowieka i łechcące ucho człowieka, zupełnie Bogu niepodobne. "Ewangelia" ludzkiej buty i zatracenia, do którego zmierzają ci, którzy na słowach tego człowieka polegają. 

To z mojej perspektywy protestanta jest w działalności tego człowieka najgorsze - głoszenie fałszywej drogi, która jako nieprawdziwy obraz Boga (sprzeczny z tym co mówi Biblia) gwarantuje pogorszenie stanu "wyznawców Lemańskiego".

Oby Bóg obrócił to ku dobremu i ludzie, którzy Go szukają odnaleźli Go, nie Jego zaawansowaną intelektualnie, ale jednak tylko atrapę.